wtorek, 26 maja 2015

Rozdział 2


Usiadłam na bordowej walizce i jęknęłam zrozpaczona. Zamek ani drgnął.
– Sophie! – wydarłam się na całe gardło.
W drzwiach prawie natychmiast stanęła gospodyni, niska kobieta w podeszłym wieku. Jeden rzut oka wystarczył, by rozeznała się w sytuacji.
– Czekaj, tą bluzkę z koronką i te granatowe jeansy możemy dać do podręcznego... – zaczęła mamrotać bardziej do siebie niż do mnie i zabrała się do przekładania ubrań.
Z gracją podniosłam się z podłogi i rozejrzałam po pokoju. Zabrałam chyba połowę mojej pokaźnej biblioteki, wszystkie ubrania, które znalazłam w szafie i kosmetyki. Tak więc pokój wyglądał teraz bardzo łyso. Łóżko, nakryte cytrynową narzutą, stało w południowej części pomieszczenia. Biurko ustawiłam pod wielkim oknem, z którego miałam widok na ruchliwe ulice i kolorowe witryny luksusowych sklepów. Prawie pusta szafa stała w kącie naprzeciwko łóżka, a wielkie lustro zajmowało całą zachodnią ścianę.
– Gotowe – wymamrotała Sophie tryumfalnym tonem.
– Wielkie dzięki – powiedziałam i objęłam gosposie. - Będzie mi cię brakować.
– Nie dramatyzuj – zaśmiała się. – To tylko dwa tygodnie.
Zabrałam walizkę i zeszłam po schodach. W przedpokoju zastałam już Agnes. Wyglądała jak kobieta z lat siedemdziesiątych. Krótkie, kręcone włosy okalały jej okrągłą twarz, a biała zwiewna sukienka opinała ciasno jej, na pewno nie idealny, brzuch. Z trudem powstrzymałam pokusę i nie powiedziałam jej jak bardzo niekorzystnie wygląda.
Zapakowanie bagaży do samochodu zajęło kolejne dwadzieścia minut. Agnes obiecała, że mnie odwiezie, ale oczywiście ostatecznie zamówiła taksówkę. Można się było tego spodziewać. Usadowiłam się na tylnym siedzeniu i praktycznie od razu wsunęłam do uszu słuchawki. Pogoda była paskudna, deszcz bębnił o szyby grając mi cichą kołysankę. Oparłam głowę o zimną szybę i odpłynęłam w słodką nieświadomość.
Stałam przed szkołą. Lekcje już dawno się skończyły i z okien zionęła ciemność. Na parkingu nie było żadnego auta. Wokół panowała niczym niezmącona cisza. Rozejrzałam się uważnie dookoła. Co tu robiłam? Nagły wrzask przeciął powietrze.

– Nie zgrywaj się, Al. - Dziewczęcy głos przepełnił moją głowę. – Nie masz nic na swoją obronę.

– Nie rozumiem, o czym mówisz -szepnęłam. To było tak jakbym stała z boku, nie miałam kontroli

nad sobą ze snu.

– Ty jak nikt powinnaś to wiedzieć – zaszczebiotał niewinnie głosik. – To przez ciebie jestem tym, czym jestem.

Drzwi szkoły otworzyły się z głuchym trzaskiem. Stanęła w nich około dziesięcioletnia dziewczynka. Przechylona kartonowa korona zsuwała się jej z głowy, a błękitna sukienka była podarta i odsłaniała głębokie rany cięte na ciele. Mimo krwi, która lała się strumieniami i zostawiała na drewnianej podłodze czerwone plamy, dziewczynka poruszała się swobodnie. Przez chwilę stała w miejscu, wpatrując się we mnie. Po chwili jednak zaczęła sunąć - jej stopy unosiły się z dziesięć centymetrów nad ziemią. Zaczęłam się cofać, ale zjawa była szybsza. Chwyciła mnie za ramiona i z furią w oczach mną potrząsnęła.

– Ty mi to zrobiłaś i ty za to zapłacisz. Nie uciekniesz przede mną! – wrzeszczała, obryzgując moją twarz krwią. – Nigdy nie spocznę. Nigdy, nigdy, nigdy.
Gwałtownie otworzyłam oczy i zachłysnęłam się powietrzem. Muzyka już przestała płynąć, przespałam całą playlistę. Wyjrzałam przez okno. Krajobraz zmienił się nie do poznania. Samochody, ludzie i drapacze chmur zostały zastąpione przez łąki, konie i pojedyncze drzewa.
Przetarłam oczy i wyprostowałam się na fotelu. Sen. To tylko sen. Ale jaki realistyczny. Nawet teraz mogłam przypomnieć sobie każdy szczegół. Zmasakrowana dziewczynka, szkoła... Wzruszyłam ramionami. To pewnie sceny z jakiegoś horroru, który nadal nękał zakamarki mojej podświadomości.
Samochód zjechał ostro w lewo i asfalt został zastąpiony przez kamienistą drogę. Za oknami wyrósł las. Nisko rosnące gałęzie obijały się o szyby. Słońce znikło za kurtyną z liści. Przynajmniej nie padało.
Spojrzałam na wyświetlacz telefonu. Wyjechaliśmy trzy godziny temu. Pewnie już nie daleko.
Las skończył się nagle. Po lewej stronie drogi ujrzałam rozlatujące się domki. Jakaś starsza kobieta pielęgnowała kwiaty w swoim ogródku. Chłopczyk z wilczurem przebiegli przed maską i taksówkarz zatrąbił wściekle. Mężczyźni siedzieli na gankach w bujanych fotelach i pykali fajki. Kury biegały po ogródkach, a krowy pasły się na łące.
Spojrzałam przez przednią szybę. Droga prowadziła na szczyt wzgórza, do sporych rozmiarów willi w wiktoriańskim stylu. U podnóży wzniesienia stał już wysoki mężczyzna (serio, miał ze 2,5 metra) w garniturze czarnym jak jego włosy i mrocznym jak spojrzenie. Samochód wyhamował i kierowca zamienił kilka słów z olbrzymem. Brama otworzyła się na oścież i taksówka wyrwała do przodu jak spięty koń. Obróciłam się na siedzeniu i na chwilę nawiązałam kontakt wzrokowy z olbrzymem. Szybko odwróciłam wzrok i znowu skupiłam się na budowli, która wyrosła przede mną już w całej swojej okazałości.
Willa była ogromna, przypominała raczej mały pałac z cegły. Po prawej stronie półokrągłe schody prowadziły na werandzie wyłożoną kamieniem. Drzwi usytuowane na przeciwko schodów wykonane były z pięknego drewna. Niektóre okna zabito deskami. Z boków budowli wyrastały dwie wieżyczki praktycznie w całości obrośnięte bluszczem. Małe balkoniki łączyły za sobą wieżyczki.
Drzwi rozwarły się i po schodach zbiegła kobieta na oko czterdziestoletnia. Czarne włosy upięła w kok na czubku głowy. Ubrana była w czerwoną suknię i buty na wysokim obcasie. Ja w takich nie zaszłabym daleko, nie mówiąc już o zbieganiu ze schodów. To chyba powinni zaliczyć do sportów wyczynowych.
– Alyssa, kopę lat – pocałowała mnie w oba policzki. Od razu owiała mnie mgiełka Chanel No 5, którego ciotka najwyraźniej nie oszczędzała. – Jak minęła podróż?
– Super – powiedziałam z udawanym entuzjazmem.
– Pewnie jesteś zmęczona – stwierdziła. – Zaraz pokażę ci pokój.
Taksówkarz wygrzebał się z samochodu i odchrząknął znacząco.
– No tak... Zaraz lokaj przyjdzie po walizki.
Lokaj?!
Jak na zawołanie przez bramę przemaszerował olbrzym.
– Wnieść od razu do pokoju? – spytał. Głos idealnie pasował do jego wyglądu; zimny i upiorny.
– Jasne. A ty – ciotka spojrzała na mnie. – Choć ze mną.
Posłusznie wykonałam polecenie. Gdy tylko przekroczyłam prób poczułam mdlący zapach perfum. Było gorzej niż w Sephorze. W holu nie było niczego oprócz lustra ściennego. Szybko się w nim przejrzałam. Wyglądałam jak zawsze po wstaniu z łóżka; podkrążone oczy, blade usta i rozczochrane włosy. Ehh, przynajmniej tu nie zobaczy mnie żadna trójca barbie.
– Jak trochę odpoczniesz, Karen oprowadzi cię po domu – zagadnęła ciotka. 
"Karen to pewnie moja kuzynka..."
– Wydaje się... ogromny – powiedziałam życzliwie.
– Oj tak. Nie bez powodu tutejsi nazywają go Pałacem Na Wzgórzu – zaśmiała się i popchnęła dębowe drzwi.
W ogromnym salonie dominowało złoto i biel. Na ścianach wisiały tuziny obrazów, przedstawiających głównie sceny z walk mitycznych stworzeń. Były tam strzelające z łuków elfy i walące gdzie popadnie krasnoludy. Centaury wiozły na grzbietach rycerzy, którzy z zimną krwią odcinali głowy biednym ludzio-psom.
– Ładne, prawda?
– Tak – podeszłam bliżej i przyjrzałam się portretowi kobiety z długimi, szpiczastymi uszami i skrzydłami wyrastającymi z pleców. Na głowie miała koronę ze srebra, a na szyi naszyjnik z pereł.
– Królowa Wróżek – ciotka stanęła koło mnie.
– Słucham?
– Królowa Nad Jeziorem – odparła bardzo poważnie. – Spełni jedno życzenie każdego kto ją o to poprosi. Przynajmniej tak gadają – wzruszyła ramionami. – Już pewnie nie wierzysz w bajki.
Potaknęłam bez słowa i jeszcze raz rozejrzałam się po pomieszczeniu. Ściany pomalowano na waniliowy kolor. Pośrodku pokoju ustawiono okrągły, niski stolik ze szklanym blatem. Pod ścianą stała beżowa kanapa obszyta złotem. W rogu pomieszczenia miejsce zajmowała wysoka do sufitu szafa z białego drewna. Gdzie nie gdzie w doniczkach rosły niziutkie palmy. Miejsce południowej ściany zajmowało wielkie okno.
– Co tam jest? – spytałam podchodząc do szyby.
– Las, za nim góry – odparła ogólnikowo ciotka. – Tam na dole znajduje się mała wieś. Chodzimy tam na zakupy. Będziemy się tam mogły wybrać, jeśli tylko będziesz chciała.
Przyjrzałam się dokładnie. Kochałam naturę, w Londynie nie miałam takich cudownych widoków. Pas gór wznosił się dumnie nad ścianą drzew, które tworzyły barwną kompozycje - te z przodu zdawały się być ciemniejsze niż te z tyłu. W miejscu gdzie łąka przechodziła w las stała sporych rozmiarów studnia. Wytężyłam wzrok i przez chwile zdawało mi się, że ktoś tam stoi, ale odległość była zbyt daleka, nie umiałam rozróżnić nawet płci.
– Jesteś może głodna? – spytała ciotka, wyrywając mnie z zamyślenia.
– Nie, raczej strasznie śpiąca – uśmiechnęłam się do niej przepraszająco.
– W takim razie choć. Zwiedzanie przełożymy na jutro – ruszyła szybkim krokiem z powrotem w stronę holu.
Włosy zjeżyły mi się na karku. Odwróciłam się i jeszcze raz wyjrzałam przez okno. Postać nadal tam stała i choć nie widziałam jej dokładnie mogłabym przysiąc, że do mnie machała.
——
Nigdy nie napisałam takiego długiego rozdziału... Xd. Przepraszam za wszystkie błędy, pisałam na telefonie :c. Jeśli już tu jesteś zostaw coś po sobie <3.

czwartek, 14 maja 2015

Rozdział 1



Nienawidziłam Londynu. Ponure miasto, każdy myślał tylko o sobie. Ciągle lało i jakby tego było mało, na autobusy czekało się godzinami. Był jednak jeden plus - łatwo tu zniknąć. W skórzanej kurtce, z kapturem na głowie i słuchawkami w uszach przemykałam niewidzialna między pędzącymi biznesmenami. Teoretycznie do domu nie miałam daleko. Ale nie lubiłam się spieszyć. Szłam więc spokojnie, wpatrzona w moje czekoladowe vansy i nuciłam cicho jakąś piosenkę Nirvany, gdy nagle poczułam jak uderza we mnie fala lodowatej wody.
– Cholera – syknęłam, podnosząc głowę.
Szybko pędzący nissan zniknął już za zakrętem, ale nie miałam wątpliwości, że to właśnie on zgotował mi ten lodowaty prysznic. Z rozpaczą zerknęłam na swoje odbicie w szybie wystawowej sklepu z zabawkami. Rude loki pod wpływem deszczu zakręciły się jeszcze bardziej, kurtka wisiała na mnie jak mokra szmata, a tusz całkowicie mi spłynął.
Zagryzłam wargi i przyspieszyłam. Jak mnie ktoś teraz zobaczy, chyba umrę. Mówiłam już, jakiego mam okropnego pecha? Nie? Los to świnia i najwyraźniej z całej siły pragnie mojej śmierci. Pewnie myślisz teraz, że jestem pesymistką, że przesadzam... Ale czy akurat teraz, akurat tą ulicą musiała iść grupka wrednych, roześmianych panienek z mojej szkoły? Nie. Ale szła, a dla mnie nie istnieje coś takiego jak przypadek. Spuściłam głowę i rozpaczliwie rozejrzałam się w poszukiwaniu drogi ucieczki, ale zbawienia jak nie było tak nie ma. Uspokój się, kobieto, nakazałam sobie, ale dobrze wiedziałam, że nic z tego. Trzy pary czerwonych szpilek uderzały o chodnik w tym samym tempie. Oto i one. Święta trójca barbie, jak zwykłam je nazywać. Nie odważyłam się podnieść wzroku, ale mogłam je sobie dokładnie wyobrazić. Bluzeczki odsłaniające pępek, idealnie podkreślające ich chude, umięśnione brzuchy. Krótkie spodenki po mimo paskudnej pogody. Idealny makijaż, proste niczym od linijki, farbowane na blond, włosy. I te sztuczne uśmieszki odsłaniające nienaturalnie białe zęby. Jednym słówek - chodzące ideały, wpędzające normalnych ludzi w kompleksy. Nagły podmuch wiatru zerwał mi kaptur z głowy. O Boże! Tylko nie to!
– Merida, hej – i wszystko stracone. Niech szlak trafi tego cholernego nissana.
Merida to przezwisko nadane mi od razu po wypuszczeniu do kin "Meridy walecznej". Oczywiście, nie miałam nic z tej wojowniczej księżniczki... No może tylko włosy. W kwestii charakteru, byłyśmy raczej przeciwieństwami.
– Hej, Ellie – wymamrotałam i ponownie naciągnęłam kaptur. – Spieszę się trochę.
– Szkoda. Myślałam, że wybierzesz się z nami na kawę, ale nic na siłę – głos zabrała Lindsay.
– To leć, buziaki. Tylko... zdradź mi jeszcze, jaki to projektant zapoczątkował modę na topielice emo? – znowu Ellie. Miała niewinny, słodki głosik.
– Słucham? – warknęłam.
One jednak już poszły, zanosząc się śmiechem. Wstrętne gadziny! Moja wewnętrzna Merida rwała się do walki, krzycząc na całe gardło: no chodzicie, dalej, dalej, na gołe klaty. Ale ja tylko zagryzłam zęby i pożałowałam, że nie mam pod ręką jakiegoś kamienia... albo cegły...
----
– No jesteś wreszcie! – Agnes z rozpaczą spojrzała na mnie. – Na boga, wpadłaś do stawu?
Dyskretnie ją zignorowałam i powiesiłam kurtkę na kaloryferze.
– Gdzie tata?
– W kuchni – odpowiedziała, dopadając od razu mojego nakrycia ze skóry i mamrocząc coś o tym, że takich ubrań nie suszy się w taki sposób.
Podreptałam do łazienki, przemyłam twarz, zmyłam to co zostało ze skromnego makijażu i włożyłam suche ubrania. Mokre włosy owinęłam ręcznikiem, tworząc na głowie pokaźnych rozmiarów turban i wyszłam. Teraz wszystko bym oddała za kubek gorącej kawy. I wcale bym się nie zdziwiła, jakby się okazało, że Seryjny Złodziej Kawy był dziś u mnie w domu...
---
– To tylko dwa tygodnie – ojciec spojrzał na mnie wyczekującą spod papierów, porozwalanych na całym stole.
"To jakiś żart?"
Napiłam się kawy - jednak los się do mnie uśmiechnął - by odwlec odpowiedz.
– Dwa tygodnie to dużo czasu, aż czternaście dni...
– Daj spokój – ojciec pochylił się nad stołek i spytał teatralnym szeptem. - Wolisz zostać z Agnes?
– To zależy... Jaka jest druga opcja? – odchyliłam się na oparciu i przybrałam minę biznesmena.
– Ciocia Forrester.
Grawitacja wreszcie zwyciężyła i poleciałam razem z krzesłem na podłogę. Krzyknęłam, bardziej z zaskoczenia niż z bólu. Wstałam szybko i rozmasowałam pośladki.
– Nic ci nie jest? – ojciec posłał mi zaniepokojone spojrzenie.
"Forrester. Forrester..."
– Nie, wszystko w porządku – zaśmiałam się, jakby na potwierdzenie moich słów.
„Jeśli to ta okropna wdowa z kotami to nigdzie nie jadę”.
– Nie przypominam sobie... Tej cioci – wymamrotałam, przyprowadzając krzesło do porządku i znowu się na nim sadowiąc.
– Była na komunii – podsunął.
„Jasne, bo mam przecież taką wspaniałą pamięć.”
– Jest bardzo miła, ma jedną córkę, około w twoim wieku – kontynuował. – To jak? Jedziesz?
– Muszę to przemyśleć... Dam ci jutro znać – dopiłam kawę i wstałam. – A gdzie dokładnie mieszka?
Ojciec wzrusza ramionami.
– Trzy godziny stąd. Przecież wiesz, że nigdy nie umiem zapamiętać nazw miast...
„No tak, pewnie swojego adresu też często nie umie sobie przypomnieć. Wyczuj ten sarkazm! Mówi tak, bo to pewnie okropne zadupie...”
„Cicho siedź!”
„Ej, na mnie nie krzycz. To ty gadasz sama do siebie.”
„Czego nie rozumiesz w poleceniu „zamknij się”?”
– Coś nie tak? – głos ojca przerwał moje kłótnie z podświadomością.
– Nie... Czemu pytasz? – uśmiechnęłam się słodko i nie czekając na odpowiedz wyszłam.
----
No i jest :D. Wolicie takie długie czy raczej krótkie? Długo się zastanawiałam czy nie zrobić z tego dwóch rozdziałów... Kolejne nie będą chyba jednak takie długie xd. I nie przyzwyczajajcie się… wyjątkowo szybko dodałam rozdział, bo wyjeżdżam i przez tydzień nie będę miała Internetu :c. 
Chciałam też podziękować wszystkim, którym chciało się przeczytać ten beznadziejny prolog <3. 
Jeśli przeczytaliście to zostawcie po sobie cokolwiek… Może być nawet kropka xD. 

wtorek, 12 maja 2015

Prolog



Emma stanęła przy barierce i spojrzała w dół na księżyc i gwiazdy odbijające się w gładkiej tafli wody. Nagły warkot przerwał ciszę i wywołał uśmiech na ustach dziewczyny. Odwróciła się i dostrzegła motor wyjeżdżający zza zakrętu.
– Hej – chłopak z gracją zsiadł z maszyny i pocałował Emmę.
– Spóźniłeś się – szepnęła ona, między pocałunkami.
– Stop, stop, stop! – Diana wyrwała mi zeszyt.
– No co? – Popatrzyłam z wyrzutem na przyjaciółkę.
– Nie bierz tego do siebie, serio, ale... Taki banalny ten fragment – Diana chrupała paprykowego chipsa, bombę kaloryczną dla jej pseudo diety.
– Banalny? Banalny? – No dobra, nie umiem pisać romansideł, okej? Ale żeby od razu banalny? W każdej książce tak właśnie to wygląda i nikt się nie czepia.
– Nic się nie dzieje, plastikowy scenariusz filmowy – Diana przyjęła minę znawcy choć doświadczenia w tej kwestii nie miała za grosz. – Może by tak... Zabić Emmę?
– Co proszę? – porwałam z paczki chipsa i rzuciłam w tą okropną morderczynię fikcyjnych bohaterów.
– No dobra... To może chociaż ją porwą? No weź, to nie taki głupi pomysł.
Wzruszyłam ramionami i sięgnęłam po chipsa, ale moja ręka natrafiła jedynie na puste dno paczki.
– Wszystko zjadłaś? – posłałam jej kolejne mordercze spojrzenie.
– No co? Ta dieta... Och, ona mnie wykończy – Diana westchnęła teatralnie.
"Back In Black" AC/CD uniemożliwiło mi odpowiedz. Rzuciłam się do telefonu, leżącego obok mnie na łóżku i spojrzałam na wyświetlacz. Agnes: nie odbierać. Po mimo ostrzeżenia kliknęłam zieloną słuchawkę i zerknęłam znacząco na Dianę. "Macocha?" spytała niemo, a ja potaknęłam.
– Alyssa, gdzie jesteś? – Rozległ się skrzeczący głos.
– U Diany – odpowiedziałam bezbarwnym tonem. – Będę na kolacji. Jak zawsze.
– Przykro mi, ale musisz dziś wrócić wcześniej – w głosie Agnes słychać było autentyczny smutek. No tak, biedulka, musiała dziś spędzić godzinę więcej z tą okropną pasierbicą.
– A to niby czemu? – czerwone światełko zapaliło się w mojej głowie i przeskoczyłam na tryb: obrona.
– Alyssa, nie wiem o co chodzi. Wracaj, okej? Harold kazał mi dzwonić, to dzwonie.
– Jasne. Będę za dwadzieścia minut – rozłączyłam się i spojrzałam na Dianę. – Musze lecieć. Poprawię ten fragment w domu.
Spakowałam zeszyt i ołówki do torebki, po czym zarzuciłam ją na ramię i wstałam.
– Już boję się o naszą karierę pisarek – zaśmiała się Diana.
– Zamknij się – rzuciłam z uśmiechem i wyszłam.

-------
Jest prolog :D. Krótki, ale kolejne rozdziały będą zdecydowanie dłuższe. Wyszedł beznadziejnie, nie zniechęcajcie się nim xD. Kolejny rozdział jest w całości gotowy, muszę go tylko poprawić. Piszcie co sądzicie - to naprawdę motywuje